Dla większości matek powrót na etat to trudna decyzja. A nawet jeśli przychodzi łatwo (znam kobiety, które z miłą chęcią wróciły do pracy po minimalnym wymiarze urlopu macierzyńskiego), to i tak stanowi wyzwanie chyba dla każdego, bo wymaga ogromnych zmian organizacyjnych w codzienności. Ja z podjęciem tej decyzji zwlekłam dosyć długo, bo ponad rok. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, że ktoś inny będzie zajmował się moim dzieckiem. Uważałam, że przecież nikt nie zrobi tego tak dobrze jak ja. Aż w końcu nadszedł dzień, kiedy postanowiłam, że najwyższa pora wrócić do pracy. Nie byłam jednak do końca przekonana, czy podjęłam właściwą decyzję.
Początki były bardzo trudne do ogarnięcia. Żłobek, nowa praca, z której każdego dnia wracałam z parującą głową od nadmiaru informacji i jedyne o czym myślałam (a nawet myśleniem ciężko to było nazwać) to sen. Obowiązki domowe, blog, szycie, szydełkowanie i inne przyjemności zeszły niestety na dalszy plan. Teoria zakładająca, że im więcej obowiązków, tym lepsza organizacja, wzięła w łeb. Miałam jednak nadzieję, że z czasem będzie lepiej, łatwiej.
Teraz minęło już 5 miesięcy odkąd wróciłam do pracy. Sama nie wiem kiedy. Niestety, jak nie byłam, tak nadal nie jestem mistrzem planowania i organizacji. Szczerze podziwiam matki, które mimo pracy na etacie, regularnie prowadzą bloga, znajdują czas dla rodziny, przyjaciół i siebie. Na dodatek ich dom lśni czystością (przynajmniej na zdjęciach), na stole zawsze świeże kwiaty i pyszny obiad z deserem. Nieważne czy własnoręcznie zrobiony, czy kupiony w garmażerce, bo mnie czasami nawet i na zakupy brakuje czasu i siły.
Czasami bym chciała, aby mój dom też pachniał świeżym chlebem i kwiatami. Aby wszystkie rzeczy zawsze były na swoich miejscach według zasad Marie Kondo. Chciałabym każdego dnia jeść razem rodzinne śniadania i obiady. Pracę zostawiać w pracy i wracać do domu z głową niczym czysta, niezapisana kartka. Posiadać anielską cierpliwość i niespożytą ilość energii na zabawę z Melushką. Móc coś uszyć w jeden wieczór lub usiąść w ciszy i spokoju z szydełkiem w ręku. Stworzyć tekst na blog i być na bieżąco z wirtualnym światem. Brać długie kąpiele z książką i kubkiem pysznej herbaty. Potem w piżamach razem z moim K. każdego wieczoru nadrabiać zaległości filmowe.
A przy tym wszystkim zadbać o siebie. Mieć zdrową dietę, chodzić na siłownię, do fryzjera, kosmetyczki i robić wszystko to co przystoi współczesnej kobiety.
W zamian za to, mam pośpiesznie kupiony chleb w Biedronce przez mojego K. i kwiaty na stole, które czasami przez kilka dni stoją zwiędnięte w wazonie. Poupychane po kątach rzeczy, którym już od dłuższego czasu nie potrafię znaleźć miejsca i te, z którymi jakoś mi nie po drodze, żeby odłożyć je tam gdzie powinny być. Stertę prania w łazience, prasowania w salonie i nie poskładanych ubrań w sypialni. Jedzone przed komputerem, śniadania i obiady w pracy, o których często zdarza mi się nawet zapomnieć. Mętlik w głowie gdy wracam do domu i jedyne moje marzenie, zaraz po tym jak tylko przytulę Melushkę, to usiąść w ciszy i spokoju. A chyba nie trudno sobie wyobrazić, jak ta cisza i spokój wygląda z niespełna trzylatką w domu: Mamo, a dlaczego? Mamo, a po co? Mamo, no mów! I nawet wieczorem nie odpuszcza, bo doszła do wniosku, że w życiu szkoda czasu na sen, skoro można się tak świetnie bawić. Poza tym musi nadrobić zaległości z mamą i tatą, skoro nie widziała ich przez cały dzień.
Jak już w końcu nastanie cisza i spokój w domu, to jakoś tak nagle mało tego czasu zostaje, ale kradnę każdą wolną chwilę. I tak szyję jedną rzecz przez tydzień albo nawet dwa. A większe robótki na drutach czy na szydełku zajmują mi miesiąc lub nawet kilka. Na blogu prawie że cisza jak makiem zasiał, zamiast trzech postów, z ledwością udaje mi się opublikować jeden. I to nie dlatego, że brak mi motywacji, czy pomysłów, bo tych mam aż w nadmiarze. Ale gdy siadam przed komputerem w porze, gdy wszystkie światła wokół już zgasły, nie potrafię ubrać myśli w słowa, a słów poskładać w zdania. A mój mózg jest coraz mniej chętny do współpracy. Nie mówiąc o pamięci, która ostatnio płata mi coraz większe figle.
Dbanie o siebie ciągle odkładam na potem. Nie to, że jestem jakoś skrajnie zaniedbana. Co to, to nie. Mój instynkt samozachowawczy mi na to nie pozwala. Zdarza mi się jednak wyhodować włosy na nogach, chodzić z obdartymi paznokciami, zarośniętymi brwiami i warstwą martwego naskórka na ciele, które już dawno zapomniało jak przyjemny jest dotyk balsamu. Moja obecna dieta opiera się na zasadzie „jem, jak mi się przypomni, to co akurat mam pod ręką”. A siłownia, fitness, ćwiczenia – z miłą chęcią, a nawet by mi się przydało, bo centymetrów przybywa to tu, to tam. Tylko proszę o trochę więcej czasu, żebym nie musiała z niczego rezygnować. Bo wciąż nie potrafię się pogodzić, że nie można mieć czasu na wszystko, że zawsze jest coś za coś. A ja mam zawsze więcej rzeczy do zrobienia, niż czasu na nie.
Ciągle jednak żyję nadzieją, że wkrótce będzie lepiej. Nadejdą cieplejsze, słoneczne dni (a przynajmniej mam taką nadzieję), a wraz z nimi wróci pozytywna energia. Każdy z nas ma tyle samo czasu i to do nas należy decyzja na co go chcemy przeznaczyć. A skoro innym udaje się ogarnąć codzienność, mnie również się uda. Może kiedyś nauczę się systematyczności, odkładania rzeczy na miejsce, zorganizuję się jak Pani Swojego Czasu i znajdę czas na wszystko, co dla mnie ważne.
A teraz, póki co, doceniam to co mam, bo kocham tę swoją codzienność mimo wszystko.
A Wy macie jakieś magiczne sposoby na ogarnięcie codzienności? Wypróbuję wszystkie!



